Regulamin Forum    FAQ    Szukaj    Użytkownicy    Grupy    Rejestracja     Zaloguj 


Poprzedni temat «» Następny temat
Ukryta twarz
Autor Wiadomość
mysza11 
Użytkownik



Profesja: Wojownik
Nick: Axoda
Level: 215
Dołączyła: 21 Sie 2007
Wysłany: 28-06-2008, 22:15   Ukryta twarz

Rozsiadłam się wygodniej na krześle. Właściwie to nie wiem, dlaczego zaczęłam z nimi rozmawiać. Dosiedli się do mnie jakąś godzinę temu i sprawili miłe wrażenie. Sami zaczęli rozmowę, ale nie musieli mnie ciągnąć za język, żeby usłyszeć moją historię. To chyba ta karczma w Eliar wprowadziła mnie w taki nastrój, a poza tym mam już dość samotnej podróży i ciągłego ukrywania się. Na dobrą sprawę on wie, że za nim podążam i że pewnie w końcu się spotkamy. Po chwili zastanowienia i ułożenia faktów w miarę spójną całość zaczęłam swoją opowieść, a słuchacze nadstawili uszu.

Kim jestem? Hmm… Trudno powiedzieć. Jestem samotną dziewczyną, która przemierza ten świat w poszukiwaniu czegoś bardzo cennego, co zostało mi odebrane. Odebrane, to mało powiedziane. Raczej wyrwane siłą z mojego świata, ale na szczęście nie z serca i duszy. Przemierzam teraz lasy, góry i doliny, rzeki, jeziora i morza, aby odzyskać cząstkę samej siebie. Cząstkę, która nadawała sens memu życiu, wielką radość i mnóstwo uśmiechów. Teraz czuję się taka pusta.
Czego zatem poszukuję zapytacie? Nie są to kamienie szlachetne, ani jakiś drogocenny materiał z odległych krain, ani jakieś egzotyczne zwierzę. Nie szukam też bogactwa, ani sławy. Może się trochę zdziwicie, ale szukam małego chłopca, a dokładnie mojego brata.
Jak to się stało, że go szukam i dlaczego akurat ja? Też się nad tym zastanawiam, ale może zacznę od początku.


Moją rodzinę od samego początku nawiedzało jakieś pasmo klęsk i nieszczęść.
Moja matka Amorja pochodziła z dobrego domu. Ojca prawie nie pamiętała, bo zginął napadnięty przez zbójów, gdy miała dwa lata. Została z matką, ale niestety nie wiodło im się najlepiej. Przez kilka lat było jeszcze w miarę dobrze, bo miały zaoszczędzone skrzętnie monety, ale czasy się zmieniały. Samotnej kobiecie z dzieckiem ciężko było w czasach walk, ciągłych bijatyk i napływu towarzystwa spod ciemnej gwiazdy. Miała wtedy około dwunastu lat. Pewnej wiosennej nocy długo zastanawiały się, co zrobić. Postanowiły udać się do Dilli, gdzie przebywała rodzina jej ojca, a więc mojego dziadka.
- To będzie długa i ciężka podróż córeczko- powiedziała zatroskana matka.
- Wiem mamo, ale poradzimy sobie – uśmiechnęła się Amorja i ruszyły w drogę.
Na początku nie było wcale tak źle, bo dzięki pomocy kilku zacnych jegomości podróżowały karawaną. Od Langenburga było już niestety gorzej. Skończyły im się pieniądze na podróż, a wokoło traktu grasowały niebezpieczne zwierzęta. Widziała kilka tygrysów i olbrzymie pająki, ale jakoś udawało im się je ominąć. Do czasu niestety…
Gdy były już prawie na miejscu, usłyszały przeraźliwy kwik i na trakt wypadło stado wściekłych dzików. Matka zasłoniła ją własnym ciałem, ale nie była w stanie sama pokonać tych bestii. Po kolejnym silnym uderzeniu, upadła na ziemię. Gdyby nie hałas nadjeżdżającej karawany, ona też by zginęła.

Był piękny słoneczny dzień, ale Amorja tego nie widziała. Klęczała na ziemi, kasztanowe włosy opadały jej na twarz, a z policzków płynęły łzy. Jak przez mgłę widziała twarz swojej matki, której głowę miała opartą na kolanach. Jej ukochana matka… zginęła. Po głowie kołatała jej się tylko jedna myśl – dlaczego nie ja? Dlaczego musiałam na to wszystko patrzeć?
Straciła przytomność.

Obudziła się. Rozejrzała się dookoła zauważając, że leży w łóżku. Nie wiedziała gdzie się znajduje. Do pokoju wpadła dwójka dzieci, a za nimi jakaś kobieta. Amorja naciągnęła pierzynę prawie na uszy.
- Mówiłam Wam, żebyście tu nie wchodzili. Dziewczyna musi odpoczywać. – powiedziała szeptem kobieta, choć można było wyczuć, że z chęcią by ich skrzyczała. – A teraz zmykać stąd urwisy, natychmiast – dodała jeszcze i chciała odejść.
- Ja… nie śpię już – powiedziała nieśmiało Amorja i wysunęła się z łóżka.
- Nie wstawaj dziecko. Zaraz przyniosę Ci dzbanek mleka. Musisz nabrać sił. – odpowiedziała, uśmiechając się, nieznajoma i zniknęła za drzwiami.
Amorja odetchnęła z ulgą, gdyż poczuła, że krzywda jej nie grozi.

Jak się później okazało, faktycznie uratował ją hałas nadjeżdżającego szybko wozu. Trafiła do Dilli do rodziny ojca. Początkowo w wiosce czuła się nieswojo. Ludzie dziwnie na nią patrzeli, ale na szczęście dziwne plotki szybko ucichły, bo tak naprawdę nikt nie wiedział, co się wydarzyło, a ona sama starała się szybko o tym zapomnieć. Nigdy jednak nie zapomniała kochającej matki.
Dorastała w spokojnej wiosce i wśród niewielu rówieśników znalazła przyjaciół. Najwięcej czasu, po wykonaniu domowych obowiązków, spędzała z Heraldem, podopiecznym mistrza Solidiusa. Był on dość przystojnym i bardzo miłym młodzieńcem. Wielu starszych wioski zauważyło, że ta para ma się ku sobie, choć oni na początku się do tego nie przyznawali. Mało mieli czasu dla siebie, bo Amorja doglądała gospodarstwa krewnych, a Herald pobierał nauki u mistrza od rana do wieczora. Te krótkie chwile, spędzane razem pod wielkim dębem, upływały im na rozmowach o przyszłości, o planach, marzeniach.
Herald, po ukończeniu szkolenia u mistrza Solidiusa, wyjechał do Urkaden, aby zaciągnąć się do Straży. Rozłąka bardzo im się dłużyła, bo bardzo już byli przyzwyczajeni do wieczornych spotkań i wspólnego planowania przyszłości. Więc gdy po roku wrócił, w wiosce wyprawiono wielkie wesele.
Z wielkiej miłości narodziłam się ja, a nadano mi imię Axoda. Herald i Amorja, czyli moi rodzice, byli bardzo szczęśliwi. Matka zajmowała się domem i moim wychowaniem, a ojciec pilnował porządku w spokojnej Dilli. Po sześciu latach na świat przyszedł mój brat, któremu nadano imię Natius.
Gdy miałam dziesięć lat, ojciec zaczął uczyć mnie podstaw fechtunku. Jednak nie trwało to długo. Nasze szczęście rodzinne skończyło się z dniem, w którym król powołał swoją Straż do wymarszu na wojnę. Z ciężkim sercem ojciec żegnał się z nami.
Po dwóch latach do wioski dotarła wiadomość o wygraniu wojny, aczkolwiek straty po obu stronach były podobno ogromne. Matka tęsknie wyczekiwała powrotu swojego męża, a naszego ojca, i kiedy kolejnego już ranka wyszła przed dom , aby się rozejrzeć, zobaczyła go. Był poraniony i wycieńczony. Znikła z jego serca radość życia. Nawet nie próbował udawać, że nic się nie działo.
Herald, myśląc, że rodzina pogrążona już jest we śnie, zaczął się wymykać z domu. Amorja nawet nie próbowała go zatrzymać. Czuła ogromny ból, ale wiedziała ,że to nic nie da. Chodziły pogłoski, że wieczorem do Dilli zakradli się dziwni przybysze i to z nimi spotkał się ojciec. Matka po kolejnej samotnej i ponurej nocy zauważyła, że Herald tym razem nie wziął pierścienia, który przynosił mu szczęście i dziwnym sposobem ratował go od najgorszych opresji. Rozpłakała się jakby wiedziała, że spotka go coś złego. Następnego dnia dotarła do nas smutna wiadomość, że ojciec zginął w walce z jakimś bandytą.
Nastały bardzo trudne czasy. Matka spoważniała, mniej się uśmiechała, a z jej oczu bił ogromny ból i cierpienie. Natius natomiast zamknął się w sobie, przez jakiś czas nawet nic nie mówił, a potem zachowywał się tak, jakby to wszystko usunął z pamięci, więc nie rozmawialiśmy o tym.
Kiedy już pogodziłam się ze śmiercią ojca, namówiłam mistrza Solidiusa, aby mnie trenował. Zgodził się tylko dlatego, że traktował Heralda jak syna, a on chciał przekazać mi swoją wiedzę. Zatem nauczał mnie walki mieczem i parowania ciosów tarczą, jak i wykorzystywania magii. I tak mijały kolejne lata, a Amorja wiedziała, że może na nas liczyć, a przynajmniej na mnie, bo Natius był jeszcze za młody. Podobno byłam zacięta i wytrwała jak ojciec, ale też bardzo opiekuńcza. Tak mi ciągle powtarzali matka i brat, którzy zawsze mogli mnie prosić o pomoc i wsparcie.

Tego dnia, gdy nastąpiła tragedia.
- Axoda wstawaj! Spóźnisz się – huknęła matka, a potrafiła się złościć. – A właściwie co się stało? Nigdy nie zaspałaś. – dodała już spokojniej.
- Nie wiem mamo. Długo wczoraj nie mogłam usnąć, a i Natius spał niespokojnie. – odpowiedziałam, przeciągając się.
- No to teraz już nie marudź, bo mistrz będzie pioruny ciskał. Śniadanie na ławie stoi. – powiedziała Amorja i wyszła z izby.

Szybko narzuciłam ubrania i wpadłam z impetem do izby kuchennej. Zakładając buty skakałam na jednej nodze, ale mimo iż musiało to wyglądać śmiesznie, Natius się nie śmiał. Już byłam gotowa wybiec z domu, gdy usłyszałam:
- Poczekaj! Mam dla Solidiusa szarlotkę. Zapakuję ją tylko i możesz mu ją zanieść, może go to uspokoi. Tylko nie zjedz jej po drodze.
- Nie zjem, nie bój się – uśmiechnęłam się i cmoknęłam matkę w policzek.
Kiedy matka pakowała smakołyki, podeszłam do braciszka, bo był jakiś smutny.
- Co się stało Natius? Dlaczego nic nie mówisz i jesteś taki cichy? – zapytałam strapionym głosem.
- Nic… W nocy miałem zły sen, ale czułem się jakby to było naprawdę. – odrzekł.
- Co Ci się śniło? Mi możesz przecież powiedzieć.
- Śniły mi się płomienie, biło od nich takie gorąco. Chciałem uciec, bo w dali widziałem Ciebie i Mamę. Wołałem do Was z całych sił, ale mnie nie słyszałyście. Chciałem do Was biec, ale byłyście coraz dalej i dalej. Czułem się taki samotny i opuszczony. – odpowiedział Natius ze łzami w oczach.
Mocno przytuliłam braciszka, zmierzwiłam jego brązową czuprynę i powiedziałam:
- Nie martw się. To był tylko zły sen. Przecież wiesz, że zawsze będziemy przy Tobie. – uśmiechnęłam się, żeby go rozweselić i dodałam – Nie pozwolę Cię skrzywdzić. Jeśli ktoś będzie próbował, to będzie miał ze mną do czynienia. Wiesz przecież, że szkolę się u mistrza i trochę już potrafię, więc jakby co, to daj mi znać.
Natius uśmiechnął się nieśmiało i chyba chciał jeszcze coś powiedzieć, ale wziąwszy pakunek od matki, w te pędy pobiegłam na nauki.
Dillia nie była dużą osadą. Było tam kilka domków mieszkalnych postawionych dookoła wielkiego dębu. Z północy odgradzało ją od Kurthus pasmo górskie. Nie wiedziałam nawet, czy było tam jakieś przejście.
Wpadłam do chaty mistrza i nie zdążyłam się odezwać, gdy od progu usłyszałam:
- A panna co sobie wyobraża? Teraz to już będzie na porządku dziennym? Nie toleruję spóźnień!
- Przepraszam mistrzu, ale musiałam poczekać aż mama zapakuje coś pysznego. Kazała mi to przynieść i powiedzieć, że to z pozdrowieniami od Amojry. A poza tym mistrzu kochany, to było pierwszy raz i już się nie powtórzy. Obiecuję! – powiedziałam i uśmiechnęłam się najpiękniej, jak potrafiłam. Zresztą ten uśmiech zawsze działał, bo najgrzeczniejszą panną to nie byłam.
Solidius był wiekowym mężczyzną, liczył wiele wiosen. W sumie miał największy posłuch w wiosce i wiele osób udawało się do niego po radę. Jego twarz okalały długie siwe włosy, a i brodę miał nie najkrótszą. Chodząc wspierał się kosturem, lecz mimo to był najsilniejszym z ludzi jakich dotąd poznałam. Odznaczał się też ogromną mądrością, którą próbował mi przekazać. Głos miał stanowczy i donośny, ale potrafił też spokojnie i z uczuciem opowiadać o śpiewie ptaków, czy życiu wiewiórki. Dlatego też wiedziałam, że długo to on się na mnie nie potrafi złościć, choć i nie przysparzałam mu zbyt wiele powodów do tego.
- To czego mnie dzisiaj nauczysz mistrzu? Kolejna porcja teorii? – zapytałam.
- A co masz już dość słuchania, jak co robić? Pamiętaj, że teoria jest podstawą. Bez teorii nie będziesz umiała nic zrobić w praktyce. – odpowiedział troszkę zirytowanym głosem.
- Wiem Mistrzu, ale już sporo się dowiedziałam i chciałabym to wykorzystać w praktyce.
- Naprawdę chcesz aż tak powalić starca na ziemię? Zatem zaczynajmy! – odpowiedział i chwycił oburącz swój kostur.
O mało ze stołka nie spadłam, bo nie byłam przygotowana na tę odpowiedź. Myślałam że, jak zwykle zresztą, zbędzie mnie jakimś kazaniem o potrzebie nauki teorii, a to miał opanowane do perfekcji.
- Jak to? Teraz? Nie jestem gotowa. – odpowiedziałam niepewnie.
- Jak Cię ktoś zaczepi i będzie chciał Cię zabić, też powiesz mu, że nie byłaś gotowa? – zapytał ironicznie. – Wstawaj i walcz! – rzucił te słowa, jakbym dostała rękawicą w twarz. To było wyzwanie.
Tak naprawdę to wiedziałam, że sobie nie poradzę. Byłam silna i wiele już potrafiłam, ale on przewyższał mnie pod każdym względem. Uderzyłam, ale cios nawet nie trafił. Odparował go celnie jednym uderzeniem kostura. Zamachnęłam się jeszcze raz i tym razem delikatnie go uderzyłam. Nie zdążyłam nawet się zorientować, kiedy już leżałam na ziemi. Jak on to zrobił? Nie podnosząc się z ziemi, podcięłam go. Prawie upadł, a ja w tym czasie szybko wstałam. Gdy próbowałam go znowu zaatakować, otrzymałam cios w brzuch i padłam. Myślałam, że się już nie podniosę. Wtedy Mistrz podszedł do mnie i podał mi rękę.
- To była niezła walka. Wiele już potrafisz. Prawie upadłem po Twoim uderzeniu. – uśmiechnął się.
- Wiem, że muszę jeszcze wiele trenować, ale kiedyś będę tak silna, jak Ty. – powiedziałam z uśmiechem.
Opowiedział mi jeszcze potem o gemach ofensywnych i defensywnych, o istnieniu mikstur leczniczych i potężnych artefaktów.
Kiedy już miałam wracać do domu, przybiegła do nas matka. Od progu krzyknęła:
- Nie ma go! Nie ma Natiusa! Porwali go! – krzyczała ze łzami w oczach.
- Mamo uspokój się! Co się stało? – zapytałam ze ściśniętym gardłem.
- Przyszli i go zabrali! To był Thanarg i jego banda. – prawie płakała.
- Przecież mówiłaś, że on był najlepszym przyjacielem ojca, nawet razem służyli. Podobno zginął na wojnie, – powiedziałam jednym tchem. – więc jak to możliwe? I po co mu Natius?
- Nie wiem. Nie byłam w stanie nic zrobić. – Matka opadła z sił. – Co teraz będzie?
- Gdzie poszli? – zapytałam. – Pójdę za nimi i odbiję braciszka. Powiedz mi w którą stronę się udali!
- Nie! Nigdzie nie pójdziesz. Nie chcę stracić i Ciebie. – powiedziała matka i próbowała mnie przytulić.
- Proszę Cię mamo, powiedz mi. Mistrzu poradzę sobie, Ty wiesz o tym. Nie będzie łatwo, ale odnajdę ich i wrócę z Natiusem.
Mistrz najpierw trochę uspokoił moją matkę, a potem powiedział:
- Axoda wiele już potrafi. Wierzę w jej siły, zdolności i wytrwałość. Da radę, bo ją szkoliłem. Nie martw się Amorko. Nie stracisz jej.
Z jego słów bił taki spokój i prawda, że Matka dała za wygraną.
- Poszli traktem w stronę Eternii. – powiedziała już spokojniej, godząc się z myślą o samotności.
- Biegnę się przygotować. – odparłam.
W domu spakowałam kilka mikstur leczniczych od Mistrza, skórę niedźwiedzia, żeby mieć się na czym przespać, sakwę złota i miecz, żeby móc walczyć.
Pobiegłam jeszcze pożegnać się z Mistrzem i podziękować mu za nauki. Kazał mi jeszcze na koniec powiedzieć, czy będę korzystać ze swojej siły, czy może używać magii.
- Nieważne z czego będę korzystać. Wiem, że nie będzie to łatwe, ale nie poddam się i odnajdę brata. Twoje rady dobrze zapamiętałam i będę z nich korzystać. – odpowiedziałam i cmoknęłam go w policzek i wybiegłam.
Byłam już prawie przy bramie, gdy dogoniła mnie Matka.
- Weź ten pierścień. Należał do Twojego ojca i przynosił mu szczęście. Może i Tobie przyniesie. – teraz już płakała.
- Nie zdążysz się obejrzeć, a będę już z powrotem z Natiusem. Nie wiem, ile to potrwa, ale wrócimy bezpiecznie do Ciebie. Obiecuję! I nie smuć się już. Wszystko będzie dobrze. – powiedziałam.
- Wiem, córeczko. Wiem. – przytuliła mnie i odeszła.
Właściwie to co ja wtedy czułam? Ogromny smutek rozstania z matką i z rodzinnym domem. Wściekłość na Thanarga za uprowadzenie brata. Strach przed wyprawą, czyhającymi niebezpieczeństwami, nieznaną przyszłością. Po głowie kołatało się miliony pytań bez odpowiedzi, a wśród nich jedno najważniejsze – czy kiedykolwiek tu wrócę? Z tymi wszystkimi uczuciami rozrywającymi me serce i z duszą na ramieniu ruszyłam przez bramę na trakt do Eternii, nie oglądając się za siebie.


Samotna podróż dłużyła mi się trochę. Kilka dni zajęło mi dotarcie do Eternii. Po drodze nie spotkałam żywego ducha. Kilka razy natrafiłam na stado złośliwych os. Musiałam z nimi walczyć. Jedna osa mi nie zagrażała, pokonywałam ją bez problemu, nawet nie musiałam się leczyć. Ale stado rozwścieczonych os, było niebezpieczne. Nie raz miałam okazję z nimi walczyć. Przydały mi się bardzo nauki mistrza i mikstury, które ze sobą zabrałam. W miarę tych walk nabierałam wprawy, jak zadawać ciosy i parować je.
Kiedy dotarłam już do Eternii, nie miałam czasu ani ochoty przyjrzeć się temu miastu. Widziałam tu kilku wędrowców, którzy ubrani w zbroje lub szaty magiczne, nie zwracali na mnie uwagi. Poza tym z kapturem głęboko nasuniętym na głowę, próbowałam nie rzucać się w oczy. Nie było mi to wtedy potrzebne. Odszukałam, wśród wąskich uliczek miasta, karczmę. Może tutaj ktoś wiedział o Thanargu i moim bracie i mógł mi udzielić jakiejś wskazówki.
Podeszłam do karczmarza i szeptem zapytałam o taką grupę wędrowców.
- Był tu ktoś taki, ale odeszli kilka dni temu w stronę następnego miasta. A po co ich szukasz? – zapytał z zainteresowaniem.
- Wybacz mi Panie, ale nie mogę odpowiedzieć. To sprawa prywatna. – odpowiedziałam licząc na zrozumienie.
- Dobrze więc. Nie będę zadawał zbędnych pytań. Ale jeśli szykujesz się do dalszej podróży, to radzę porozmawiać z gośćmi w karczmie, bo kilku z nich ma intratne propozycje, a i możesz zajrzeć do naszego sklepu lub na miejscowy targ. Można tu kupić odpowiednie uzbrojenie do walki – mrugnął znacząco i szeptem dodał – Pani.
Trochę skóra mi ścierpła na te ostatnie słowo, bo nie chciałam, żeby ktokolwiek wiedział kim jestem i czego szukam, ale stwierdziłam, że mogę mu zaufać.
Przy barze stało kilku jegomości, ale jeden z nich był wyjątkowo przybity. Podeszłam do niego i delikatnie wypytałam o powód jego strapienia. Może był bardzo zdesperowany, albo coś w moim głosie to sprawiło, że opowiedział mi o swoim problemie. Był prostym człowiekiem uprawiającym rolę, ale w ostatnich dniach jego pole zaczęły nawiedzać stada dzików. Zniszczyły mu uprawy, ale wracały za każdym razem, gdy posadził lub zasiał coś nowego. Poprosił mnie, abym pomogła mu pozbyć się problemu. Nie miałam zbytnio czasu, ale gdy zaproponował mi nagrodę, która mogła przydać mi się w dalszej podróży, zgodziłam się. Przecież to była wspaniała okazja do podszkolenia się w walce.
Poszłam najpierw do miejscowego sklepu i na targ, aby zakupić lepsze uzbrojenie. Z pełnym ekwipunkiem ruszyłam we wskazanym kierunku. Wiedziałam, że potrwa to dłużej niż jeden dzień, ale cóż mogłam począć. Początkowo walczyłam z jednym lub dwoma dzikami. Było ciężko, bo nie raz musiałam uciekać, żeby się podleczyć, ale osy nie sprawiały już żadnych problemów. Po kilku dniach walk z dzikami nie miałam już problemu z większą ilością. Wiedziałam już, jak skutecznie uderzyć, żeby jednym ciosem powalić bestię, i jak odparować cios, żeby nie zostać ranną. Szłam tak przed siebie, aż natrafiłam na gospodarstwo, o którym mówił Tycjan. Rzeczywiście uprawy były zniszczone. Było tam kilka stad dzików i dodatkowo jadowite żmije, ale z nimi się rozprawiłam. Oskórowałam je i już wracałam, aby odnieść skóry do Eternii, gdy zauważyłam jakieś zejście w dół. Ostrożnie stawiałam każdy krok. Gdy byłam już na dole, przeszłam przez bród i trafiłam na wyspę, na której środku stała skrzynia. Otworzyłam ją i oniemiałam, bo był tam przedmiot idealny do obrony w kolejnych walkach. Wracałam tą samą drogą. Spotkałam jeszcze kilka bestii, ale już bez trudu je pokonałam. Weszłam do karczmy z pękiem skór na ramieniu. Trochę zmęczona, ale szczęśliwa z wykonanego zadania i ze zdobytej nagrody, położyłam się spać w stajni na sianie.
Przed podróżą zajrzałam jeszcze raz do karczmarza, aby pożegnać się z Ulrikiem, bo tak miał na imię i podziękować mu za pomoc. Zostałam jeszcze zaczepiona przez jakiegoś jegomościa, który usłyszał o moim wyczynie. Tyberus – tak go zwano - poprosił mnie o zdobycie jakiegoś kwiatka. Trochę dziwna prośba, ale zgodziłam się. A co mi tam? – myślałam. I tak nie wiedziałam, gdzie mnie los poniesie. Zajrzałam jeszcze do sklepu i zakupiłam kilka mikstur, bo zauważyłam, że bardzo się przydają. I tak wyekwipowana z ciężkim sercem ruszyłam w dalszą drogę. Im dalej od domu, tym ciężej mi było.

Szłam traktem w kierunku mostu. Musiałam przez niego przejść, aby dotrzeć do Langenburga. Nie wiedziałam, co mnie zaraz spotka. Gdy byłam przy moście, usłyszałam krzyk. Czyżby to był…? Tak! To był mój brat! A przy nim ta szumowina ze swoją świtą. Ogarnęła mnie nagła wściekłość.
- Puść go łotrze! Zostaw go w spokoju, albo się z Tobą policzę. Nie martw się Natius, uratuję Cię! – krzyczałam.
- Ty mi grozisz? Hahaha – zaśmiał się Thanarg. – Nie dorastasz mi do pięt. Raps rozpraw się z nią i dołącz do nas, jak już skończysz. – zaśmiał się jeszcze raz i chwyciwszy Natiusa odszedł.
- Stawaj do walki potworze! – Krzyknęłam i chwyciłam miecz. – Zaraz zginiesz.
- To się jeszcze okaże! – zaskrzeczał złowrogo Raps.
Muszę przyznać, że sam jego widok mnie przerażał. Nawet nie potrafię określić, jak to coś wyglądało. Skrzydła, pazury, głowa z dziobem, ale to nie był ptak. Chyba nawet sępy nie wyglądają tak ohydnie. Nie powiem też, że było łatwo, bo skłamałabym. Bestia dzielnie się broniła. Natarłam na niego. Pierwszy cios trafił go w bok. Zakwiczał ohydnie i trafił mnie w ramię. Nie zdążyłam nawet zblokować ciosu. Bolało, ale wiedziałam że nie mogę się poddać. Od tego zależało życie mojego brata i moje. Zrobiłam obrót i trafiłam go w głowę. Zamroczyło go, więc mogłam uderzyć ponownie. Upadł na ziemię, ale szybko się podniósł i trafił mnie w udo. Przyklęknęłam z bólu, ale na szczęście jego kolejny cios ześlizgnął się po tarczy. Podniosłam się i wypiłam miksturę leczniczą. Zamachnęłam się najmocniej, jak potrafiłam i cięłam go przez skrzydło. Odskoczył z bólu, zawył i rzucił się z impetem. Zablokowałam cios tarczą, choć uderzenie było tak silne, że nieomal tarcza wypadła mi z ręki. Utrzymałam ją jednak i blokując kolejny cios potwora, dźgnęłam go w lewy bok za nisko jednak, żeby trafić w serce. Wył z bólu i w napadzie szału podciął mi nogi. Myślałam, że już nie wstanę. Pomyślał chyba, że mnie zamroczyło, bo stanął nade mną i wykrzywił pysk w „uśmiechu”. Wykorzystałam ten jego błąd. Kopnęłam go, a gdy już prawie padał na ziemię, skoczyłam mimo bólu na nogi i wypiłam kolejną miksturę. Raps rzucił się do ataku, ale w szale nie zważał na moją silną obronę. Po raz kolejny zblokowałam jego cios i pchnęłam go prosto w serce. Nie zapomnę nigdy wyrazu jego ślepi. To było chyba zaskoczenie pomieszane z okropnym bólem, który targnął jego ciałem. Bestia zginęła. Nie bez odrazy przeszukałam jego zwłoki i znalazłam cenny przedmiot, niestety nieprzydatny. Ale postanowiłam go zabrać ze sobą, bo przecież w następnym mieście też jest targ i może go ktoś kupić, a monety mi się przydadzą. Przespałam się pod drzewem, aby nabrać sił i następnego ranka ruszyłam w stronę Langenburga. Nie była to jednak spokojna podróż, bo nawet za dnia do traktu podchodziły przeróżne stwory. A to dziki zastąpiły mi drogę, a to jakieś pająki, czy żmije.

Po dwóch dniach dotarłam do miasta. Nie różniło się zbyt od poprzedniego. Było większe, bardziej zatłoczone i tylko tyle. Wydało mi się też mniej przyjazne. Tutaj znowu zajrzałam do sklepu i na targ, gdzie wystawiłam zdobyty przedmiot. Nie liczyłam nawet, że ktoś go kupi, ale zaryzykowałam. Jak się później okazało, opłacało się, ale już mniejsza o to.
Zajrzałam do karczmy, ale tutaj nie spotkałam się z miłym powitaniem. Karczmarz od razu rzekł, że za informacje trzeba płacić. Nie miałam tyle pieniędzy, więc postanowiłam się trochę rozejrzeć wokół miasta. W gniazdach potworów, które tam grasowały, można było znaleźć czasem pieniądze pozostałe po ich poprzednich właścicielach. Może to niewiele, ale zawsze coś. Zatem chodziłam poza traktem polując na bestie i szukając łatwego łupu. Choć niestety niejednokrotnie musiałam uciekać i chować się w zaroślach, żeby się troszkę podleczyć. Z każdą walką dowiadywałam się coraz więcej o słabych stronach moich przeciwników. Niestety niejednokrotnie atakowana byłam przez innych wędrowców. Może liczyli na łupy z moich zwłok? Z reguły jednak udawało mi się unikać walk z ludźmi, bo zabijać potwory i bestie to co innego, niż zabijać ludzi.

Po kilku kolejnych dniach polowania na bestie natrafiłam na jaskinię. Zastanawiałam się, czy tam nie wejść, ale stwierdziłam, że i tak marnuję już czas. Wróciłam do karczmarza. Haimi bez skrupułów wziął ode mnie złoto za udzielenie mi informacji. Teraz wiedziałam już, gdzie mam się udać. Jednak postanowiłam porozmawiać z dwoma osobami, które moim zdaniem wyróżniały się z tłumu chciwych wędrowców.
Jedną z nich była babcia Regina. Nie pasowała do tego miejsca. Była starszą kobietą, zmęczoną życiem i bardzo miłą. Nie pragnęła od życia wiele, tylko spokoju. Niestety spotkała ją przykrość, gdyż złodziejaszek imieniem Ferdynand ukradł jej bardzo cenną pamiątkę rodzinną. Po części wiedziałam, jak może się czuć ta biedna kobiecina. Obiecałam jej więc próbę odnalezienia cennego przedmiotu, gdy będę miała wolną chwilę. Nie wiedziałam, czy to nastąpi, ale żeby pokonać Thanarga i uratować brata, musiałam nabyć jeszcze wiele doświadczenia.
Następny był Lothor. Zdawał się być miłym człowiekiem. Opowiedział mi o potężnym artefakcie ukrytym w jaskini, którą znalazłam. Uznałam, że jeśli ten przedmiot mógł mi się przydać do walki z podłym Thanargiem, to muszę go odnaleźć. Ostrzegł mnie jednak przed niebezpiecznymi potworami grasującymi w jaskini, które powalały swoje ofiary podmuchem ognia. Pomyślałam, że muszę się pomodlić w świątyni bóstwa ognia, o ochronę przed tym żywiołem. Ifryt natchnął mnie swoją mocą i wyekwipowana w coraz potężniejsze i wytrzymalsze przedmioty, ruszyłam w czeluść pieczary zła.
Przy samym wejściu znalazłam cenne przedmioty. Atakowana byłam przez licze i żywiołaki ognia małe. Niejednokrotnie musiałam uciekać z jaskini, żeby nie paść trupem. Jednak w miarę niezliczonych walk, ran i bólu, powoli posuwałam się naprzód. Dokładnie przeczesywałam jaskinię w poszukiwaniu artefaktu. Natrafiłam też na problemy z odciętą drogą, ale po dokładnym przeanalizowaniu całej trasy, stwierdziłam, że w posągu, który mijałam, był jakiś przełącznik. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy próbując nacisnąć przełącznik, zostałam zaatakowana przez kamiennego nietoperza siedzącego na kolumnie. Nie był trudnym przeciwnikiem. Zginął po dwóch szybkich ciosach. Może było by inaczej, gdyby jego atak magiczny się powiódł, ale zwinnym skokiem ominęłam ten pocisk. Z przyzwyczajenia już przeszukałam jego zwłoki i poszłam dalej. Gdy zauważyłam kolejny taki posąg, bez wahania podeszłam do niego, bo domyśliłam się, że tam jest przełącznik. Nie myliłam się. Kolejny stwór zeskoczył z kolumny. Uderzyłam pierwsza, cios trafił w skrzydło. Nietoperz przysiadł na ziemi i strzelił we mnie z pocisku. Nie zdążyłam się uchylić i dostałam w bok. Szybko się wycofałam, wypiłam miksturę i w chwili, gdy przeciwnik przygotowywał się do ponownego strzału, podbiegłam i wbiłam mu miecz w serce. Wiedziałam już, a może czułam, że drogę do artefaktu mam już wolną. Jakże się pomyliłam. Gdy tylko zeskoczyłam z mostu, wyszedł mi na spotkanie nie kto inny tylko król tych wszystkich bestii Leech King. Mimo szczerych chęci i kilkukrotnych prób pokonania go, nie dałam mu rady. Uciekłam więc z jaskini zabijając po drodze kilkunastu jego popleczników. Cóż miałam teraz począć?
Wróciłam do Langenburga i po krótkim odpoczynku i ozdrowieniu postanowiłam wyruszyć do następnego miasta.


Wyszłam z Langu o świcie. Jak zwykle nie wiedziałam, co mnie czeka i czy dotrę tam żywa. Sprawdziłam jeszcze, czy mam przy sobie zakupiony ekwipunek i mikstury. Nasunęłam kaptur na głowę i ruszyłam. Nie szłam traktem. W oddali widziałam las, więc poszłam w jego kierunku. Usłyszałam jakiś śmiech. Zbliżałam się do miejsca, z którego dobiegał. Na polanie pod lasem bawiła się dwójka dzieci. To było rodzeństwo, które planowało daleką podróż przez las. Zaoferowałam im pomoc, ale wyjaśniły mi na czym polega problem. Obiecałam więc, że jeszcze do nich wrócę. Po drodze znalazłam jeszcze kilka przydatnych przedmiotów i wróciłam na trakt. Droga była trudna ze względu na niezliczone ilości potworów wokół traktu. Widziałam tam tygrysy, ale też zombie. Były przerażające. Często z nimi walczyłam szczególnie w nocy, gdy wypełzały spod ziemi. Początkowe trudności w walce szybko przezwyciężyłam, ponieważ z każdą pokonaną bestią nabierałam doświadczenia, a moje ciało mimo zmęczenia było wytrenowane do uników. Byłam już potwornie zmęczona, a czekała mnie jeszcze długa droga.
Byłam mniej więcej w połowie podróży, gdy wręcz wyrosła przede mną aleja olbrzymich dębów. Pnie drzew były tak grube, że chyba sześciu ludzi nie zdołałoby ich opasać, a korony tak gęste, że wiecznie panował tam półmrok. Usłyszałam jakiś hałas, ale go na swoje nieszczęście zbagatelizowałam. Z najwyższej gałęzi sfrunęły w moją stronę dwa olbrzymie nocne ptaki. Nie miałam już niestety możliwości ucieczki, więc chwyciłam broń i tarczę. Bałam się okropnie, bo nigdy dotąd nie walczyłam z dwoma tak silnymi potworami na raz. Nie wiedziałam, co mnie czeka, ale nie mogłam się poddać, nie w tym momencie. Szczególnie, iż wiedziałam, że Natius czekał na ratunek. Zaatakowałam jako pierwsza, cios trafił jedną z sów w skrzydło. Wiedziałam, ze to ją trochę osłabi. Druga natychmiast zaatakowała mnie magią, co mnie zdziwiło. Nie spodziewałam się, że są to ptaki magiczne. Na uderzenie wiatrem nie pomogła nawet tarcza. Musiałam mocno się zaprzeć, żeby ten podmuch nie rzucił mnie na ziemię. Użyłam szybko mikstury, bo wiedziałam, że dwóch takich kolejnych ataków nie przetrzymam. Oba ptaki mnie zaatakowały i znów utrzymałam się na nogach. Znowu pomocna okazała się mikstura. Ta walka trwała około godzinę. Byłam już wyczerpana, a sowy mimo licznych ran na ciele nie poddawały się. Po raz kolejny, gdy jedna z nich nadlatywała w moją stronę, cięłam mieczem w górę podcinając jej tym samym gardło. Na polu bitwy został już tylko jeden potwór i teraz już byłam spokojna o wynik tej walki. Gdy sowa rzucała się na mnie, szybko podbiegałam w jej kierunku, unikając tym samym jej ciosów i uderzając raz za razem w jej ogromne cielsko. Gdy i ten ptak wydał ostatnie tchnienie, przeszukałam okolicę i z nowymi łupami wyruszyłam do wielkiego miasta.

Wręcz padałam z nóg, gdy dotarłam do Urkaden. Nie miałam nawet siły się rozejrzeć. Wpadłam do stajni i zasnęłam na sianie. Rano obudził mnie jakiś strażnik i wygonił mnie. Chciałam mu coś odburknąć, ale miałam się przecież nie rzucać w oczy.
Posiliłam się trochę i pomaszerowałam do karczmy mijając po drodze sklep. Dowiedziałam się, że kilka dni temu był tu Thanarg z Natiusem, ale wyruszył w stronę Eliar. Wiedziałam, że bez pomocy świętego drzewa i zdolności, której mnie mogło nauczyć, nigdy tam nie dotrę. Próbowałam rozmawiać o tym z burmistrzem, ale ten człowiek był nieubłagany i powtarzał, że najpierw muszę się przysłużyć jego mieszkańcom. Nie zdawałam sobie jednak sprawy, że odpowiedź na moje błagania jest tak blisko. W karczmie przy stole siedziała kobieta. Miała około trzydziestu lat. Z jej oczu bił potworny żal i smutek. Okazało się, że zaginął jej syn. Bez wahania zaproponowałam pomoc, bo patrząc na nią, przypomniałam sobie oblicze mojej matki. Tej sprawy nie można było tak zostawić. Zajrzałam szybko do sklepiku i na targ, ale postanowiłam wrócić najpierw do Langenburga i wypełnić to, co obiecałam. Wsiadłam więc do powozu i ruszyliśmy. Podróż trwała krócej niż pieszo i była bezpieczniejsza z racji silnej ochrony przed atakami potworów.

Najpierw odwiedziłam jaskinię Leecha Kinga. Byłam już na tyle doświadczona w walkach i tak uzbrojona, że mogłam go pokonać. Najpierw oczywiście natknęłam się na jego podwładnych, ale byli już słabsi ode mnie. Zeskoczyłam z pomostu i dopiero teraz mu się przyjrzałam. Był wysoki i potężnie zbudowany. Jego głowę okrywał hełm z olbrzymimi rogami, a ramiona ozdabiały dwie czaszki. Powiem szczerze, że wygląd tych wszystkich spotykanych bestii już mnie nie przerażał. Nie będę też wam opowiadać całej tej walki. Dlaczego? Bo one wszystkie wyglądają podobnie. Wynik takiej walki może być tylko jeden. Na polu walki zostaje tylko zwycięzca. Pokonałam go i nie było łatwiej niż zwykle. I nie wyszłam też z tej walki bez szwanku. Ale jak zwykle wyleczyłam się z ran i mogłam ruszać dalej.
Dowiedziałam się, gdzie mogę znaleźć Ferdynanda. Te zarośla to był jeden wielki labirynt. Błądziłam po nim trochę, ale po pewnym czasie zaczęłam rozpoznawać niektóre szczegóły krajobrazu. Jednak to zadanie także nie obyło się bez przeszkód. Co prawda znalazłam kilka przydatnych przedmiotów, ale gdy brałam lianę zaatakował mnie Dzikus. Dosłownie i w przenośni ta nazwa, czy imię do niego pasowała. Atakował mnie skacząc po lianach. Przeskakiwał pomiędzy lianami i gdy był nade mną, uderzał mnie. Jego ciosy trafiały to w głowę to w ramię czy rękę. Kilka razy zasłoniłam się tarczą i blokując cios, ścinałam lianę, której się trzymał. Upadał wtedy z łoskotem na ziemię, a ja miałam okazję do zadania ciosu. Walkę wygrałam i zgarnęłam łupy z jego ciała. Po lianie zeszłam do nory, w której ukrywał się Ferdynand, ten złodziej i szumowina. Oddał mi błyskotkę, więc puściłam go wolno. Może poszedł po rozum do głowy, a może nie. Nie obchodziło mnie to w tamtym momencie. Stwierdziłam po prostu, że dość już ofiar, a on nie był mordercą, więc można było go oszczędzić.
W Langenburgu zwróciłam skradziony przedmiot właścicielce i po krótkiej rozmowie z Lothorem wsiadłam do powozu w podróż powrotną do Urkaden.

Dopiero teraz miałam okazję przyjrzeć się temu miastu. Otaczał go gruby mur ze strzelistymi wieżami. Na każdej wieży Stacjonował oddział Straży gotowy w razie niebezpieczeństwa bronić mieszkańców. Nie wiem, czy mieszkańcy czuli się tam bezpiecznie. Ja nigdzie nie czułam się bezpiecznie, bo wiedziałam, że mam misję do wykonania i za wszelką cenę muszę przeżyć.
Poszłam do Lucindy i poprosiłam o pokazanie drogi do podziemi. Tam podobno po raz ostatni widziano jej syna. Strażnik przepuścił mnie dopiero, gdy zaoferowałam pomoc w poszukiwaniach. Było ponuro, ciemno i wilgotno. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny. Nie było to przyjemne miejsce. Korytarze rozchodziły się w coraz to różne strony i wędrując tak w tę i z powrotem odnalazłam kilka skrzyń z jakimiś przedmiotami. Pakowałam wszystkie do plecaka, żeby je potem spokojnie obejrzeć. Tym razem skręciłam w prawo. Chyba coś słyszałam. To było wołanie o pomoc dobiegające z następnego korytarza. Gdy podeszłam bliżej, nagle zza rogu wypadł Strażnik i nieomal wywrócił mnie na ziemię. Za nim coś biegło. Słyszałam tętent. Racice? To był Minotaur. Na głowie potężne lekko zakręcone rogi, umięśnione ciało, jakaś dziwna zbroja, a w ręku ogromny oburęczny topór. Co to za bestia? – pomyślałam wtedy. Nie dość, że był ogromny i posiadał niezwykłą siłę, to mimo swoich rozmiarów był bardzo szybki. Z mojej tarczy zostały już drzazgi. W chwili gdy uchyliłam się od ciosu, wyciągnęłam z plecaka szybkim ruchem broń dwuręczną. Teraz spróbuję. – pomyślałam. Było troszkę łatwiej, bo ataki Minotaura blokowałam bronią i zawsze mogłam spróbować je odbić. Gdy mi się to udawało, uderzałam bestię. Szło to bardzo powoli i opornie, ale po męczącej walce i z obolałym ciałem mogłam w końcu zabrać to, co miał przy sobie. Powłócząc nogami przesunęłam się do przodu i znalazłam jeszcze jakieś przedmioty. Na końcu kolejnego wąskiego korytarza znalazłam Aramisa. Chłopiec był przerażony i płakał. Kiedy w końcu odprowadziłam go do Lucindy, radości nie było końca. Oddałabym wtedy wszystko, żeby zobaczyć takie radosne powitanie mojego brata z matką.
Burmistrz podziękował mi za uratowanie chłopca i w nagrodę zezwolił mi na rozmowę ze Świętym Drzewem.
Byłam tak zmęczona, że marzyłam o odpoczynku. Postanowiłam więc, że przeczekam tę noc i z samego rana wyruszę.
Poranek był piękny. Słońce dopiero wychylało się nieśmiało zza wielkich drzew w tym lesie. Byłam już prawie na miejscu. Spokojnie przeczesywałam teren rozglądając się dookoła. Na środku drogi leżał Strażnik. Mocno oberwał i myślałam, że już nie żyje, ale podchodząc do niego, usłyszałam szept. Ostrzegał mnie przed bestiami czyhającymi przy drzewie. Mogłam się tylko domyślać, kto to był. I nie pomyliłam się. Stał tam Thanarg , mój braciszek i jeszcze jakieś stwory. Chciałam go zaatakować, ale zaśmiał się tylko szyderczo i nasłał na mnie swojego poplecznika. Ta niebieska poczwara w kapturze to był Serafin. Ciosy padały raz za razem w taki sposób, że zdążałam się jeszcze uleczać. Raz uderzał on, a raz ja. Bezustannie słychać było szczęk broni i uderzenia w zbroje. Było to męczące i straszne przeżycie. Po każdym silniejszym uderzeniu, Serafin wyszczerzał zęby w dziwnym uśmiechu, jakby mówił, że jeszcze jeden cios i padnę. Na szczęście, pomimo wyrównanej walki i zmęczenia, kiedy jego cios nie trafił, ja uderzyłam z całą siłą i złością jakie we mnie siedziały i demon wyzionął ducha. Podniosłam z ziemi przedmiot, który wypadł Serafinowi podczas walki, ale Thanarga z Natiusem już tam nie było. Podeszłam do Świętego Drzewa. Gratulując mi wygranej natchnęło mnie swoją mądrością i mogłam teraz bez problemu odnaleźć drogę do każdego najdalszego nawet miejsca w lesie.
Pokręciłam się jeszcze chwilkę po tym pięknym miejscu i odnalazłam kwiatek dla Tyberusa. Na lewo od schodów prowadzących do Drzewa Urkade w małej jaskini znalazłam dziwny, błękitny kamień. Schowałam go skrzętnie do plecaka, bo może mi się przydać w dalszej podróży. Przedzierając się bez większych kłopotów przez gęstwinę lasu natrafiłam na to piękne miejsce zwane Eliar. Jest tu na pozór tak spokojnie i cicho.
Ten dzisiejszy dzień był tak męczący, że marzę teraz o odpoczynku. Wiem, co teraz muszę zrobić i gdzie się udać, ale zostawię sobie tę wątpliwą przyjemność na jutro. Pamiętam też o dzieciach na tej polance, o której już mówiłam, więc pierwszą rzeczą jaką jutro zrobię po przebudzeniu będzie próba przeprowadzenia ich przez las.

Na tym skończę swoją opowieść. Nie opowiem Wam też, co było dalej z prostego powodu. Nie wiem, co będzie dalej. Wiem, że bez wytchnienia będę szukać mojego braciszka. Obiecałam to mamie, ale i Natiusowi mówiąc, że zawsze będziemy przy nim.

Zdaję sobie sprawę, że popełniłam wiele błędów podczas całego marszu i zapewne kilka jeszcze popełnię. W Urkaden poznałam kilku wędrowców, z którymi weszłam w dziwne interesy. Nie wyjawię ich imion ze względu na pamięć, bo część z nich zrezygnowała z takiego życia i osiadła na stałe zakładając rodziny, a część po prostu nie żyje. Nasze czyny nie przyniosłyby nam ani zaszczytów ani chluby. Bo nie może być chlubnym czynem napadanie na grupy wędrowców w celu ograbienia ich. Z reguły tylko się przyglądałam tym walkom, ale gdy widziałam, iż moi towarzysze broni mają nikłe szanse na wygraną i mogą zginąć, przyłączałam się. Zwykle przeciwna drużyna ginęła, ale niejednokrotnie cudem wychodziłam z takiej walki. Nie wiem po jakim czasie doszło do mnie, że tak nie można i poszłam dalej nie oglądając się za siebie.
Nie stawałam też w szranki w żadnym turnieju. Stwierdziłam, że na to nie mam czasu. Może kiedy powrócę z Natiusem do domu, wyruszę jeszcze raz w świat i wtedy podniosę każdą rzuconą rękawicę.
Ty wędrowcze, który słuchasz tej opowieści, przekaż ją dalej. Jeśli kiedyś spotkamy się w szerokim świecie i będziesz znał odpowiedź na pytanie o mojego brata, pomóż mi. Nie zatrzymuj tej wiedzy dla siebie. Los Cię po stokroć za dobry uczynek wynagrodzi.
Teraz natomiast udam się na spoczynek, jeśli nie macie nic przeciwko.
_________________


Kochać to patrzeć w tym samym kierunku...
Ostatnio zmieniony przez grasantka 10-07-2008, 20:36, w całości zmieniany 3 razy  
 
 
SIJ MI 
Użytkownik



Level: 1
Wiek: 31
Dołączył: 04 Lip 2012
Skąd: Warszawa
Wysłany: 20-07-2012, 02:28   

Ciekawe ciekawe tylko że albo Ty skopiowałaś część od kogoś albo ktoś od Ciebie bo czytałem tutaj też prawie taki sam początek ;P do wyruszenia do Lange prawie to samo ;) 10/10
_________________
Gram Konsekwentnie O Coś Więcej Niż Fejm I Flote...

 
 
 
Pay2Kill 
Użytkownik



Profesja: Wojownik
Nick: s1 Boing, Bless, P2K
Level: 200
Wiek: 26
Dołączył: 07 Sie 2012
Skąd: Polska
Wysłany: 30-11-2012, 20:18   

Zgubiłem się po tytule ,, Ukryta twarz '' , ma ktoś wersję streszczenia?
_________________
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Theme MyFantasy created by Phantom